czwartek, 24 lipca 2014

Turawa 2014 - kilka słów o wyprawie z czerwca b.r.

14-go czerwca wybrałem się na 2-dniową wyprawę z dwójką znajomych (Magda i Łukasz). Start z Katowic a meta pierwszego dnia w Turawie.


Była to moja pierwsza wyprawa sakwiarska i w zasadzie chyba pierwsza dłuższa niż 1-no dniowa :)
Jako, że chciałem sprawdzić jak to jest z sakwami przed nadchodzącą wyprawą szlakiem Orlich Gniazd, to naładowałem tam sporo nadmiarowych bzdetów. Niby jest to tylko dodatkowe kilka kg, ale jak się okazuje, na dłuższym dystansie robi to jednak troszkę różnicę :)
Mimo wszystko trasa była przyjemna i pod koniec dnia, po przejechaniu 108 km osiągnęliśmy cel.
Zakwaterowaliśmy się w jakimś ośrodku wczasowym (może trochę zbyt przesadziłem z nazewnictwem :) ) położonym na prawie-wyspie na jeziorze Turawskim. Ośrodek niepozorny, parterowe domki, ale klimacik super. Mógłbym tam spędzić parę tygodni leniuchując, łowiąc rybki itd.


Następnego dnia powrót do Katowic, ale nie najkrótszą z możliwych tras. Najpierw odwiedziliśmy miejscowość o dosyć osobliwej nazwie - Moszna. Znajduje się w niej bajkowo wyglądający pałac.


Chwilkę spędziliśmy w przypałacowych ogrodach i ruszyliśmy dalej. Celem pośrednim była Góra Świętej Anny, gdzie zapodaliśmy sobie po pizzy w ramach posiłku :)


Następnie zaczęliśmy pedałować w stronę domu.


W Gliwicach pożegnaliśmy się z Madzią (tam mieszka) i ruszyliśmy już we dwóch w kierunku Katowic.

Na ostatnich kilkunastu km zaczęło boleć mnie kolano. Nie wiem nawet od czego. Może od tego, że coś mi w nim przeskoczyło jak szliśmy kawałeczek z górki na Gorze Świętej Anny (czasami mam takie kiepski zjawiska w moich przeciążonych świńską tuszą kolanach (np. boli mnie jak chodzę po piachu nad morzem i to już po paru metrach spaceru), a może chodziło o zwykłe zmęczenie materiału (ścięgna lub wiązadła - stawiam na to drugie), bo zaczęło boleć gdzieś na 160-tym kilometrze. W Katowicach już ledwo mogłem pedałować. Może przesadziłem z dystansem, bo była to w tym roku moja pierwsza trasa powyżej setki i dodatkowo z obciążeniem. Trudno powiedzieć.
Do domu wróciłem autem, którym dzień wcześniej przyjechałem.

Tak się zaczęła moja udręka z pierwszą w prawdziwą kontuzją rowerową, której skutki odczuwam do dzisiaj... ale o tym w kolejnym wpisie.

Fotki z wyprawy dostępne w galerii.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz